
Wyszli na ulice, wszyscy czworo, może pięcioro ich było. Głośni, wściekli. Dość mieli życia, świata, siebie samych i nawzajem problemów i telewizji. Krzyczeli coś przez megafony żeby dotrzeć do najwyższych pięter wieżowca, do ludzi, którzy właśnie, dlatego tam zamieszkali po to by uniknąć odgłosów pijanego miasta, by uniknąć większości głosów.
Moje okna nie były plastikowe, nowe dźwiękoszczelnie działające, wybijające mi rytm sztuczny, nie. A zamieszkałam na piętrze drugim. A mimo tego, mimo tych moich nieudogodneń dźwiękowych zupełnie tej czwórki, czy nawet piątki nie słyszałam. Przelewała mi się wciąż kawa w zamarłym kubku. I to mnie nawet nie dziwiło, że teoretycznie, kiedy już to przelane miałoby się wylać, rozlać, ubrudzić moją własną podłogę, w zasadzie wykładzinę dywanową, to powinno przestać się lać. A lało się dalej gdyż moja ręka nie wychwytała w tamtym momencie nachylenia siebie samej, nie zważała na równowagę, błędnik informujący, krzyczący jej: stój, cholera. Z tym, że mnie to wszystko, to całe szaleństwo i chaos z ulicy Starzyńskiego, na którą przychodziła do mnie korespondencja w formie rachunków w ogóle nie obchodzi z mego domu, ze ścian krzyczące sprawy i historię rodzinne i z mojej głowy ten cały gotujący się świat, kiedy żaden z elementów do siebie niepasujących usypia i budzi się jednocześnie.
I właśnie wtedy się wyłączam totalnie. Buduje sobie rodzaj, typ ochrony w formie bliżej nieokreślonej. Niby jest ze szkła, niby z folii typowej do pakowania paczek z bąbelkami napowietrznymi, niby z grubej wełny gryzącej ciało przy każdym ruchu, każdym oddechu i odczuwam to dobitnie myśląc że wolałabym mieć z jedwabnej jakiejś tkaniny z Ikei być może, oni tam mają naturalnie Szwedzkie produkty przeznaczone dla rodziny, dla kawalera, dla każdego, dla ciebie także. Jednak moja ta granica, ta linia mnie gryzie ale ważne, że jest i sama ją sobie stworzyłam. Mam świadomość, że pies sąsiadów szczeka z tym, że w ogóle tego nie słyszę. Więc ta moja ochrona działa zdecydowanie, sprawdzona na psie, którego Paweł spod siódemki chciał zabić butelką po coli. Jak miał lat 11,5, czyli totalnie najgłupszy wiek bo zaczynasz rozumieć o co chodzi, już nie działa twoja wyobraźnia tak jakbyś chciał, pragniesz wszystkiego co namacalne ale to w ogóle jest nie twoje miejsce, nie czas, w zły tramwaj wsiadasz i na złym przystanku wysiadasz. One way ticket i do przodu.
I mija milion czasu, jego pokłady a ja siedzę sobie w fotelu do tego przeznaczonym, nie do patrzenia, nie do stania z kawą, która bezustannie się wylewa i jest gorąca i tak ciągle jest niekończącą się przyjemnością. Myśl jak z reklamy, która ci mówi jak powinieneś żyć, jeść spać, wstawać, mrugać, stukać i z jaką częstotliwością unosić ramiona, kiedy idziesz po mieście a z jaką kiedy idziesz po wsi łamane na pole, gwiazdka, niepotrzebne wykreśl, opluj, zapomnij. Mój sposób na posiadanie ochrony przed światem, przed tym, co mi się niepodobna także opatentuje, zarobię, kupię sobie milion moich skafandrów antyżyciowych i będę odgradzać kolejne sprawy, rzeczy niepokojące, różnie typy, wszystko sobie tak poukładam, że nikt się nie zorientuje nawet gdyż nikt o tym się nie dowie, że mam na to monopol, na takie załatwianie problemu egzystencji na ziemi i że to właśnie ja. Mój plan egzystuje, wytłacza się, żyje własnym życiem. Separacją od wszystkiego, by samemu radzić sobie bez tych wszystkich dziwnych gestów, zachowań, obrazów. Mniej powiedzieć, napisać. „5 złotych”. „Proszę”, „ O, sory!”. „Czy dziewiątka jedzie w stronę Traugutta?”.
Nurtuje mnie tylko motyw dostępu do siebie samej. W formie hasła czy raczej zrobić coś stylu rebusu, zagadki. Teleturniej, dzieńdobry, ile kopyt ma dromader, ile mleka jest w 3,2 % kartonie, wolisz może taneczne piosenki czy te spokojniejsze? W takich grach byłam zawsze lewa, pytania się zlewały z prowadzącym, z jego prążkami i odbijały się w świecących jego pantoflach wpadały mi do oka i tam zostawały już na zawsze. Więc znów wszystko się rozpływa, cała moja kawa, kubka nie ma, został mi sam płyn, który nie chce przyjąć formy moich rąk, on się ich brzydzi i ucieka. Domek z klocków runął, z kart tym bardziej, wszystko porwał wiatr, dobry dzień dla żaglówek, ogólnie sportów wodnych. Bo ktoś wszedł do domu, nie proszony nie wołany, nie mam opcji nawet takiej w telefonie „awaria”, proszę szybko, bo znów wszystko szlag trafił, cały mój plan, ciasto nie wyszło jest zakalec i to taki, że tylko do kosza na śmietnik, MPO przyjdzie i zagarnie tym wielkim pomarańczowym autem. Ale moment, stać. On wszedł i nacisnął spust. Wiedział, że wszystko na nic, że wszystko popsułam i jego misja to dobić to wszystko, głupią układankę, głupie puzzle sklejone taśmą, bo to z różnych pudełek, różnych serii, pomieszanie formy z treścią, wiary z nihilizmem, koktajlu mołotowa z drinkiem „sex na plaży”. Przyszedł z butami i nachalnie mi zabił moją pewność, że jest Ok. I normalnie powiedział mi jeszcze w twarz, że jestem na gwarancji, że płacić nie muszę, należną mu nic nie jestem, co zabiło mnie wtórnie.
Najzwyklejsze na świecie szyby, mimo, że już powinnam wszystko słyszeć nic nie nadają. Radio też jakby zamknięte. Ktoś ukradł cały eter i czas antenowy. Jest jak po burzy, typowo jest cicho, i jest zapach nowości i pustki. I przypominam sobie jak się nazywam gdzie mieszkam i dlaczego wszędzie jest mokro od kawy. I dlaczego skoro znów okazało się że źle to sobie wymyśliłam, to moje życie, to stoję i patrzę i generalnie moje zmysły działają. I wiem teraz, że zaraz wstanę i wyjdę stąd, może nawet na ulicę i może nic mnie nie przejedzie. Może ten dzień się kiedyś skończy i znajdzie się gdzieś następny. Bo to właśnie tak działa, taki jest mechanizm, że wszystko wybucha, ale potem mogę to sobie układać na nowo, bo dali mi przy narodzinach gratis nadzieję. Doczepił jedne praktykant z drugim na porodówce, do śpioszków i powiedzieli: „masz mała, przyda ci się to życiu, sprytne i ciekawe to narzędzie, padłeś – powstań, nadzieja umiera ostatnia, tacy jesteśmy fajni”. To zbieram się, upycham torebkę gadżetami, bzdurami do życia w mieście niezbędnymi. Zamykam drzwi za sobą, przestrzegam się przed złodziejami, takich także nie mam w zwyczaju zapraszać, bo mam zamiar i ochotę i tą nadzieję gratisową na życie.
